O
klasztorach w Sulejowie i Witowie, tatarskich
najazdach
i skarbach w lochach ukrytych
Nad rzeką Pilicą co, w środkowym biegu rozdzielała kasztelanie wolborską i rozpierską od żarnowskiej roztaczała się ogromna puszcza, w której na małych polanach spotkać można było rzadkie ludzkie osady. W puszczy po obu stronach rzeki spotykało się tajemnicze i bezdenne bagna, ukryte w gęstwinie jeziora i małe rzeki które do Pilicy wpadały. W lasach, na bagnach, pełno było dzikiego ptactwa i zwierzyny leśnej, a w jeziorach i rzekach mnóstwo dorodnych ryb. Spotkać można tu było ogromnego, dziś już zapomnianego tura, a nawet niedźwiedzia. Wśród drzew przebiegały stada dzików, żubrów i jeleni, a w czystych strumieniach budowały swoje żeremia bobry. Ale w te dzikie ostępy nikt nie zaglądał, brakowało śmiałków co by tu na polowania przybywali, bo też siedzib ludzkich prawie tu nie było, a tam gdzie były, liczyły niewielu mieszkańców, którzy bali się oddalać od swoich domostw i małych poletek. Bezkresna puszcza długo budziła strach. Aż lat w końcu dwunastego wieku w puszczy zabrzmiały myśliwskie rogi, tętent koni i gwar ludzkich głosów. To książę Kazimierz zwany Sprawiedliwym, książę krakowski i zwierzchnik Totius Poloniae (całej Polski), przybył w te strony wraz ze swoją drużyną na wielkie polowanie. Hałas wtargnął w ciszę odwiecznej kniei i płoszył dziką zwierzynę w jej matecznikach. Na leśną polanę wybiegło z gęstwiny spłoszone stado jeleni, które prowadził dorodny samiec z pięknym porożem, cennym jako myśliwskie trofeum. Książęca drużyna rzuciła się w pogoń i zwierzęta rozproszyły się wśród drzew. Za pięknym jeleniem pogonił konno sam książę i rychło oddalili się od reszty książęcej drużyny, która pozostała gdzieś wśród gęstwy starych drzew. Nagle goniony jeleń wskoczył pomiędzy wielkie omszałe dęby i zniknął księciu z oczu. Próbując go dopędzić, książę wjechał między potężne drzewa i zaczepiwszy odzieniem o nisko zwisające gałęzie spadł z konia; na szczęście mech i ściółka leśna złagodziły upadek. Koń spłoszony pogalopował w nieznane. Tymczasem dzień już się kończył, zaczął zapadać zmrok, wokół była ciemna i tajemnicza gęstwina i nawet dźwięki rogów myśliwskich nie dolatywały z oddali, a na domiar złego nadeszła burza. Lunęły strugi deszczu, a pioruny uderzające w stare drzewa napełniły odwieczną puszczę grozą. Książę już wiedział, że zabłądził i po stracie konia w tej ciemności rozdzieranej światłem błyskawic, zalewany deszczem, drogi w gęstwinie nie odnajdzie. Stał więc bezradny, modląc się z nadzieją, że odnajdzie go wierna drużyna. I nagle oślepiła go niezwykła jasność, jakby od błysku pioruna, który uderzył obok i wśród grzmotów usłyszał głos, który mówił: Kazimierzu! Zbuduj w tym miejscu kościół św. Trójcy, a doprowadzę cię do sług twoich.
Książę upadł na kolana i uznając wolę Bożą, przyrzekł w modlitwie, że spełni to polecenie. Burza jak nagle przyszła, tak nagłe ucichła, a książę znowu ujrzał wielką jasność na niebie, podniósł się z kolan i wtedy zobaczył, że wokół niego stoi dwanaście ogromnych lwów Przeraził się bardzo, ale usłyszał ten sam głos, który mówił: Nie lękaj się! Ta jasność i te lwy, stróże twoi wyprowadzą cię stąd.
Otoczony lwami szedł więc książę, tam gdzie one go prowadziły, a idąc łamał gałązki drzew i rzucał pod nogi, aby oznakować drogę powrotną do tego miejsca, gdzie przyrzekł wybudować świątynię. Tymczasem jego drużynicy widząc, że książę zaginął, pełni niepokoju przerwali łowy i zwołani sygnałami rogów myśliwskich zebrali się nad niewielką rzeką, gdzie rozbili obozowisko, rozpalili ognie i pomimo nocnych ciemności zamierzali rozpocząć poszukiwania księcia. Kiedy książę Kazimierz zbliżył się do obozowiska, jasność i otaczające go lwy zniknęły, a książę wszedł w krąg świetlny rozpalonych ognisk. Radość i ulga wiernej drużyny były ogromne, a kiedy książę opowiedział im o swojej przygodzie wszystkich ogarnęło zdumienie. Łowy zostały przerwane i nazajutrz rano orszak książęcy ruszył oznakowanym przez księcia szlakiem na miejsce cudownego objawienia, gdzie wszyscy oddali się modlitwie. Książę Kazimierz dotrzymał złożonego w leśnych ostępach przyrzeczenia i w 1176 roku wybudował kościół św. Trójcy a przy nim ufundował klasztor cystersów - zakonników, których sprowadził z dalekiego Morimond we Francji.
W kościele umieścił dwanaście rzeźbionych w drzewie lwów na pamiątkę tych, które go z gęstwiny puszczańskiej do obozowiska drużyny wyprowadziły. A rzekę nad którą było obozowisko i która do Pilicy niedaleko klasztoru wpada, jego drużyna nazwała Radunią dla pamięci o radości, jaka ich wtedy ogarnęła, kiedy księcia bezpiecznego ujrzeli.
Tak oto opowiada dawna legenda o tym, jak książę Kazimierz Sprawiedliwy założył sławne opactwo cystersów na wschodnim brzegu Pilicy pod Sulejowem. Z dwunastu lwów w drewnie rzeźbionych przetrwały w kaplicy św. Trójcy tylko dwa. Ale sulejowskie opactwo mimo różnych przeciwności i zagrożeń, a nawet kasaty zakonu w 1819 roku, przetrwało do naszych czasów, jest bardzo cennym zabytkiem i znowu wrócili do jego murów cystersi. To w dokumentach zawierających przywileje dla opactwa zachowały się pierwsze informacje o naszym Piotrkowie.
Kilka lat później, prawdopodobnie w 1179 roku niedaleko od Sulejowa, wśród lasów nad brzegami błotnistymi brzegami Strawy, która niedaleko stąd wpada do Luciąży, zaprzyjaźniony z księciem Kazimierzem biskup płocki Wit z rodu Janino w, ufundował klasztor premonstratensów zwanych także norbertanami. Oba klasztory położone tak blisko siebie, w późniejszych wiekach rywalizowały ze sobą o przywileje i toczyły wieloletnie spory o granice swoich posiadłości. Aby upamiętnić fundatora klasztoru, rozwijająca się pod jego murami wieś nazwano Witowem. Początkowo klasztor witowski składał się z dwu zgromadzeń zwanych konwentami: jednego braci i drugiego sióstr zakonnych. Klasztor1 braci stał obok kościoła św. Małgorzaty, a klasztor sióstr tam gdzie dzisiaj stoi drewniany kościół św. Marcina. Przez długie łata nic nie zakłócało spokoju w tej okolicy, ale oto w 1241 roku na podzieloną i dlatego słabą Polskę spadł najazd mongolski. Piotrków był już wtedy znaczącym ośrodkiem i miejscem gdzie odbywały się sądy książęce i zjazdy rycerstwa, ale jego fortyfikacje były stare, zaniedbane i nie nadawały się do obrony. Na wieść o napadzie tatarskim, upadku takich miast jak Sandomierz i uprowadzeniu w jasyr mieszkańców Sulejowa, piotrkowianie pracując dniem i nocą odbudowali umocnienia, otoczyli miasto podwójnym częstokołem i przygotowani do walki, czekali na wroga. Tatarzy zebrani pod Sulejowem, ruszyli na Piotrków, a jeden z ich czambułów wpadł do Witowa. Położony w bezpiecznej okolicy klasztor witowski nie był umocniony i nie nadawał się do obrony. Tatarzy spalili kościół, zniszczyli zabudowania klasztorne i wymordowali zakonników. Zakonnice na wieść o zbliżaniu się zagonów tatarskich chciały uciec do Piotrkowa, ale nie zdążyły. Tatarzy pędząc na koniach byli zbyt blisko, więc ukryły się w zaroślach nad rzeką pod Świerczowem. Tam jednak zostały odnalezione przez Tatarów i jak podaje Jan Długosz wszystkie zabite prócz trzech, które schroniły się w leśnym parowie koło Świerczowa, który jeszcze w osiemnastym wieku okoliczna ludność nazywała "dołem panieńskim". Przejeżdżający przez las po przejściu Tatarów wojewoda sandomierski Dzierżko, brat już nieżyjącego biskupa Wita, spotkał błąkające się zakonnice i postanowił je zabrać do klasztoru w Busku, skąd bracia norbertanie przenieśli się do spustoszonego Witowa. Od tej pory, aż do 1819 roku, w Witowie był już tylko jeden, męski klasztor norbertanów, który otrzymał rangę opactwa bardzo znaczącego w dawnej Polsce. Tymczasem Tatarzy spod Witowa wyprawili podjazdy pod Piotrków, ale widząc dobrze ufortyfikowane i przygotowane do obrony miasto, spalili kościół Panny Maryi i kilka domów na "Krakówce", a potem podążyli dalej w kierunku Łęczycy. Choć w czasie tego najazdu ucierpiał Sulejów, skąd Tatarzy uprowadzili w niewolę mieszkańców, to dziwnym trafem ominęli klasztor sulejowski. Być może gęste lasy na Pilicą uchroniły go przed wzrokiem tatarskich zwiadowców. Ale osiemnaście lat później drugi najazd tatarski dotarł znowu do Sulejowa. Tym razem najeźdźcy nie przekraczali Pilicy ale obiegli już otoczony murami obronnymi klasztor. Wieści o ich straszliwym, niszczycielskim pochodzie docierały do zakonników i mieszkańców Sulejowa już wcześniej. Ludność schroniła się w głębokich lasach, lub na niedostępnych bagnach, gdzie bez przewodnika nie mogły dotrzeć tatarskie oddziały. Klasztor sulejowski otaczany opieką książąt i możnowładców był jednym z najbogatszych w ówczesnej Polsce. Zakonnicy postanowili ukryć zgromadzone w klasztorze skarby, aby nie stały się łupem tatarskim. Zebrali więc wszystkie drogocenne przedmioty, naczynia liturgiczne, wspaniałe ornaty i kosztowności ofiarowane klasztorowi i wśród ciemności nocy zanieśli je do głębokich lochów pod klasztorem Lochy wychodziły z klasztoru w stronę Pilicy i można było podobno przejść nimi pod dnem rzeki na drugi brzeg, a niektórzy opowiadali, że i do samego Witowa. Na polecenie opata, bracia przyprowadzili klasztornego bednarza, któremu opat kazał przysiąc, że tajemnicy dochowa, a potem zawiązano mu oczy czarną chustą i poprowadzono pod ręce do lochów. Długo szli krętymi korytarzami, to w dół, to w górę, wszędzie czuć było wilgoć i stęchliznę. Kiedy wreszcie prowadzący bednarza bracia zatrzymali się żaden dźwięk nie dochodził z zewnątrz, co oznaczało, że są głęboko pod ziemią. Zdjęto mu chustę z oczu i przy świetle pochodni zobaczył, że znajdują się w dużym, sklepionym pomieszczeniu, gdzie stało siedem dębowych beczek z kosztownościami. Bednarz dorobił do nich wieka i opasał nowymi obręczami, aby je wzmocnić. Po skończeniu pracy znowu zasłonięte mu oczy i dwu braci zakonnych wyprowadziło go tą samą drogą z lochów, do których wejście zostało zasypane i zamaskowane. Następnego dnia pod klasztor podeszły tatarskie czambuły. Obejrzeli umocnienia klasztorne i przypuścili atak, który został odparty. Ale to był tylko zwiad. Prawdziwy atak nastąpił w nocy. Tatarzy pokonując opór obrońców wdarli się do klasztoru. Już wiedzieli o jego bogactwie, więc męczyli schwytanych zakonników, aby wydali tajemnice schowanych skarbów. Mimo udręki żaden z ojców nie zdradził tajemnicy i wszyscy zostali zabici. Jeden z braci nic wytrzymał bólu i wskazał na bednarza, którego Tatarzy również wzięli do niewoli, ale ten wierny przysiędze niczego nie powiedział mimo, że groziła mu za to pewna śmierć i w końcu został żywcem zamurowany w podziemiach klasztoru. Kiedy najazd tatarski został odparty, nikt z tych którzy chowali skarby nie żył i nikt ich nie znalazł mimo tego, że wielu szukało. Kiedy klasztor został opuszczony po kasacie zakonu, wielu śmiałków zapuszczało się do lochów i podobno nawet dochodzili pod dno Pilicy, gdzie woda kapała ze stropu, ale na beczki z kosztownościami nikt nie trafił. Dotąd skarby są ukryte w tajemniczych lochach pod Pilicą.